Za co kocham kino? Chyba głównie za to, że pozwala mi notorycznie uciekać od tu i teraz, choć nie zawsze prowadzi mnie w lepsze światy. Przez ostatnie tygodnie filmy muzyczne zabierały mnie w absolutnie cudowną podróż, z dala od parszywej rzeczywistości. Im mniej w nich było mroku, im więcej bezpretensjonalnej codzienności, radości i konwencji, czy też modnej ostatnio „czułości”, tym lepszą okazywały się odskocznią.
Czy musical jest filmem dla czasów po kryzysie? Czy ma w sobie terapeutyczną siłę? Trudno zaprzeczyć, pamiętając jego popularność po II wojnie światowej. Ludzie szukali wtedy ucieczki od straumatyzowanej przeszłości, wciąż obawiając się, że jej demony mogłyby powrócić. Musical /film muzyczny pozwalał też trzymać się z dala od polityki i innych niebezpiecznych tematów, którymi łatwo można było nadepnąć na odcisk nadwrażliwej władzy. To nie przypadek, że pierwszym polskim pełnometrażowym filmem nakręconym po 1945 roku były muzyczne „Zakazane piosenki” w reżyserii Leonarda Buczkowskiego i wg scenariusza Ludwika Starskiego. Widzowie pokochali ten film, mimo utyskiwań sporej części krytyków, którzy zarzucali mu nie tylko „tani sentymentalizm” oraz nadmierną beztroskę, ale i deprawowanie gustu publiczności. Publiczność ta potrzebowała jednak pokrzepienia i oddechu, a nie naturalistycznej opowieści o grozie hitlerowskiej okupacji.
Trzeba przyznać, że musical oskarża się o eskapizm niemal od zawsze. Polscy widzowie i krytycy mają z nim szczególny problem, tak chorobliwie są przyzwyczajeni do misyjności rodzimej X Muzy. „La La Land” Damiena Chazelle’a, nominowany do 14 Oscarów, był u nas często określany „eskapistyczną landrynką”, co prawdopodobnie miało zabrzmieć ironicznie lub obelżywie. Ja czekałam na niego z wypiekami na twarzy przez kilka miesięcy i pobiegłam na pierwszy dostępny kinowy seans. Nie zawiodłam się – dostałam nie tylko upragnioną ucieczkę od rzeczywistości, ale i fantastyczną grę z konwencją. Takie landrynki mogłabym chrupać co wieczór – jako lekarstwo na dobry sen.
Kto uwielbia „La La Land”, tym bardziej zachwyci się filmami, które w dużej mierze zainspirowały Chazelle’a. Wśród wielu innych nawiązań i cytatów, dla mnie kluczowe są „Parasolki z Cherbourga” (1964) oraz „Panienki z Rochefort” (1967), napisane i wyreżyserowane przez Jacques’a Demy’ego, z genialną muzyką Michela Legranda.
„To film o radości. Bardzo różni się od moich poprzednich filmów. Widz nie znajdzie w nim nic ze smutku Loli czy z nostalgii Parasolek z Cherbourga. Wszyscy bohaterowie szukają wielkiej miłości i ją znajdują” – mówił o Panienkach Demy. Kilka lat wcześniej w wywiadach deklarował, że chce sprawiać, by widzowie płakali. Co się w nim zmieniło?
W mojej ulubionej scenie Solange (grana przez Françoise Dorléac, starszą siostrę Catherine Deneuve) wpada na ulicy na Andy’ego (Gene Kelly) i rzecz jasna, zakochuje się z wzajemnością, choć bez jasności, czy nieznajomego z amerykańskim akcentem dane jej będzie jeszcze spotkać. Kelly daje tu popis swojego kunsztu. Nie mam wątpliwości, że scena została napisana specjalnie dla niego.
Ponoć Demy czekał na Gene’a Kelly’ego dwa lata, tak bardzo chciał go zobaczyć w swoim filmie. Kelly był przecież już legendą: „urodzonym do tańca” aktorem i choreografem oraz reżyserem. Baletowym rewolucjonistą, który zrewolucjonizował też technikę filmowania tańca. To on zdobył sławę dzięki roli ubogiego malarza w „Amerykaninie w Paryżu”, on wreszcie stał za sukcesem „Deszczowej piosenki”.
Symbolizował beztroskę hollywoodzkiego musicalu lat 50., a jego słoneczny uśmiech wciąż nie miał sobie równych. Czy bohaterka „Panienek z Rochefort” mogła nie zostać przez niego rażona piorunem sycylijskim…? Co z tego, że Kelly, grając Andy’ego Millera, miał już 54 lata, a Françoise Dorléac zaledwie 24? Piorun to piorun, trudno z nim dyskutować, prawda? Ja dałabym mu nie więcej niż 42 lata!
Film został nominowany do Oscara za muzykę, żadnej nagrody jednak nie dostał. Triumfy święcił wówczas brytyjski musical „Oliver!”, z muzyką Johnny’ego Greena. Sam Demy marudził, że na próbach było fajnie, ale w filmie to już nie. Czy sprawiedliwie, to oczywiście rzecz gustu, wrażliwości i oczekiwań. Dla mnie „Panienki z Rochefort” są jak bezpieczna przystań, w której mogę odzyskać utracone siły. (Brzmi trochę patetycznie, ale nie bójmy się szlachetnego patosu w czasie kryzysu). Być może dziś wyglądają nawet świeżej niż 53 lata temu. Polecam.